13 maja 2024 godzina 4:46 - podjazd za Nową Karczmą - "Jacek, jedź ... nie czekaj na mnie ..." - wymamrotał Artur. Czy Jacek faktycznie pojechał sam do mety? Czy Artur też zdołał dotoczyć się do Krynicy? Być może. Ale nie uprzedzajmy faktów. Wszystko opowiemy po kolei.
Jacek Nosowski, Artur Drzymkowski
Prolog
..czyli miłe złego początki
Jak do tego doszło… nie wiem ;). Prawdopodobnie był to jeden z tych listopadowych dni, zimnych i deszczowych, kiedy zmrok zapada już przed godz. 17. Dni zapowiadających koniec sezonu na swobodne gravelowanie po okolicy, rodzących tęsknotę za wspólnymi wyrypami ultra w gronie znajomych. Prawdopodobnie właśnie w taki dzień, na wieść o planowanym starcie Artura i Michała w czwartej już edycji Baltic Bike Challenge, pomyślałem że również powinienem tam być. Argumentem za były oczywiście również interesująca trasa, poprowadzona wzdłuż całego wybrzeża Bałtyku (w dużej mierze znanym i lubianym szlakiem R-10) – od Świnoujścia aż do Helu, i dalej – po Mierzei Wiślanej, aż do Krynicy Morskiej. O ile wybrzeże na wschód od Łeby miałem już dość dobrze rozpoznane, o tyle Wybrzeże Zachodnie pozostawało dla mnie kartą oczekującą ciągle na odkrycie. Za spróbowaniem swoich sił w BBC przemawiała również bardzo dobra opinia/relacja z pierwszej ręki, od Michała, który przejechał tę trasę 2 razy! W 2022 na fatbike i w 2023 roku - regulaminowo na gravelu. Miała być przygoda, dużo nowych miejsc, doświadczeń i nowych ludzi – czyli to, czego po ultramaratonach gravelowych można oczekiwać. Dość powiedzieć, że nie wahając się długo zapisałem się na start.
Wszyscy na start BBC 2024!
Logistyka startu w BBC jest relatywnie prosta. Wystarczy dojechać na start do Świnoujścia, skąd zawodnicy ruszają w sobotę rano. Nadmiarowe fanty, niepotrzebne na trasie (cywilne ciuchy etc.) można pozostawić w depozycie, po czym odebrać je 700km dalej (i 1-2-kilka dni później), na mecie w Krynicy Morskiej. My do Świnoujścia dostaliśmy się pociągiem, jeszcze w piątek przed startem. Oczywiście pociągiem. Byłem pozytywnie zaskoczony, że za niewielkie pieniądze (ca. 70zł) można relatywnie szybko i komfortowo przemieścić się (wraz ze swoim jednośladem) na drugi koniec Polski.
Może z jednym zastrzeżeniem – o ile uda się w porę (czyt. w pierwszym dostępnym terminie) kupić bilet z opcją przewozu roweru. Ja i Artur zabraliśmy się za to tak ze 3 tygodnie za późno, więc miejsc „rowerowych” już dawno nie było. Na szczęście pozostała nam opcja przejazdu z rowerem zabranym jako bagaż „oversize”. Jedyna niedogodność tej opcji polegała na konieczności zapakowania i zabezpieczenia roweru na czas podróży. Tu przyszedł mi z pomocą Artur, oferując torbę, w którą zmieścił się CaadX wraz z wyposażeniem. Dzięki!
Ależ bardzo proszę:) Jeśli mogę tutaj dodać to praktyki podróżowania z PKP i rowerem spakowanym do wora, nabyłem już zeszłym stuleciu. A z moich doświadczeń skorzystał rok temu również Michał jadąc na start BBC 2023. [Artur]
Świnoujście powitało nas wiatrem i chłodem, z temperaturą nie przekraczającą 16 stopni. Po szybkim zmontowaniu rowerów na peronie dworca, pojechaliśmy przywitać się z organizatorami, odebrać pakiety startowe i zrobić pamiątkowe zdjęcie „na ściance”.
Kolejny punkt programu to zameldowanie w Schronisku Młodzieżowym, w którym Michał zarezerwował nam nocleg. Schronisko było położone w pobliżu centrum, aby się tam dostać musieliśmy skorzystać z przeprawy promowej. Przy okazji zweryfikowaliśmy „rozkład jazdy” promu, pod kątem dojazdu w sobotę rano na start. Zameldowanie w schronisku poszło dość sprawnie, do dyspozycji dostaliśmy 4-osobowy pokój, który na szczęście z powodzeniem pomieścił nas trzech i nasze rowery. Zbliżał się wieczór, w podróży zdążyliśmy solidnie zgłodnieć – przyszedł więc najwyższy czas na „carboloading” (tu idealnie wpasowała się duża pizza z kurczakiem na cienkim cieście) oraz zakupy spożywcze (niezastąpiona Biedra). Wróciliśmy do schroniska, było jeszcze sporo chodzenia wokół przygotowania rowerów – mocowanie i dopakowanie toreb, oklejenie etc.
Schronisko Młodzieżowe zdecydowanie polecam. Tanio, łóżka wygodne, WiFi, czysto, dość tanio. Aczkolwiek osobom przyzwyczajonym do łazienki na wyłączność - nie polecam. Gości docelowych czyli młodzieży nie zaobserwowałem. [Artur]
Był to również czas na uzgodnienie decyzji co do strategii pokonania dystansu oraz spekulacje co do warunków pogodowych na trasie. Na plus, że na pewno nie należało się spodziewać opadów, jednak nie było pewności co do temperatur. Prognozy nie były w tym zakresie jednoznaczne – w zależności od serwisu, była mowa o 2-3, a nawet 6-7 stopniach Celsjusza. Spora różnica, mocno rzutująca na liczbę/rodzaj ubrań, które należało ze sobą zabrać. Różnica była szczególnie istotna dla mnie, gdyż postanowiłem cały wyścig przejechać spakowany „na lekko”, jedynie z torbą mocowaną w ramie (Zefal C4), do której zmieściłem wszystkie ubrania na zapas, oraz niewielką „płetwą” (Zefal T1), na pozostałe drobiazgi. Bez żadnej, nawet niewielkiej, podsiodłówki. W praktyce okazało się niestety, że w tej konfiguracji ilość dostępnego miejsca jest „na styk”, a biorąc pod uwagę dodatkowe fanty zabrane na start (kanapki, tracker, etc), nawet jest go trochę za mało. Ostatecznie, w dylemacie jak zabrać dodatkową cienką bluzę z długim rękawem, poratował mnie Artur, oferując zapakowanie bluzy u siebie. Dzięki!
Dzień 1
Byliśmy przypisani do przedostatniej grupy startowej, na godzinę 8:45. W kategoriach startów ultra jest to godzina bardzo późna, jednak mnie to wyjątkowo pasowało – dawało możliwość aby uczciwie przespać ostatnią noc przed dwoma bezsennymi. Rano wszystko poszło jak w zegarku: krzątanina wokół porannej toalety, przygotowania śniadania, spakowania rzeczy, ogarnięcia pokoju etc. O 8:30 odpływał prom, którym musieliśmy się zabrać, jeśli chcieliśmy zameldować się na czas na start.
Moja pierwsza przeprawa promowa w Świnoujściu | Jacek mi kazał wyrazić pewność siebie przed startem ... | Pozujemy na wyluzowanych - do startu 15 minut ... |
Ruszyliśmy prawie o czasie, bo na punkt startu dotarliśmy o 8:42. To już chyba taka nasza teamowa tradycja ;). Pozostały 3 minuty na oddanie plecaka do depozytu, odbiór trackera, wczytanie mapy do Wahoo, włączenie Garmina. Po wszystkim pozostało jeszcze 20 sekund na zajęcie pozycji w bramie startowej i wspólne odliczanie ostatnich sekund do startu. Pamiątkowa fotka zrobiona przez orga i wio! – przyszedł czas rozpocząć przygodę ;).
Oddając sprawiedliwość - Michał poprzedniego wieczora, próbował nieśmiało perswadować przeprawę promem o 8:00, ale uległ sile argumentu: "I co my tam na starcie będziemy tyle czasu robić!" [Artur]
Pierwsze kilometry miały być przejechane spokojnie, i ten plan został zrealizowany. Powoli łapaliśmy rytm, przyzwyczajając się do jazdy na cięższych niż zwykle rowerach. Michał trzymał się z nami przez parę kilometrów, lecz na którymś z krótkich, ale dość sztywnych podjazdów został z tyłu. Trasa wiodła przez Las Międzyzdrojski, ścieżką położoną tuż na skraju skarpy, dalej przez Międzyzdroje, skąd wjechaliśmy w Woliński Park Krajobrazowy.
Trasa wiodła w większości szerokimi, eleganckimi duktami leśnymi, były warunki aby bez szarpania tempa utrzymać przyzwoitą prędkość. Mijając Trzęsacz, aż zatrzymaliśmy się na chwilę na klifie, z którego rozciągał się fantastyczny widok na morze.
Woliński Park Narodowy | Okoliczności są piękne ... | Atrakcje kolejnych kurortów ... |
Mijaliśmy kolejne kurorty Zachodniego Wybrzeża: Rewal, Niechorze, Mrzeżyno, by ok. godz. 14 dotrzeć do Kołobrzegu (110. km trasy). Tu przyszedł czas na pierwszy popas – w oko wpadł nam lokal serwujący kebaby, a obecność kilku innych zawodników przed owym wzięliśmy za dobrą monetę.
Niestety nie był to fastfood w pełnym tego słowa znaczeniu, więc dopiero 25 minut później ruszyliśmy dalej – przez Park im. Stefana Żeromskiego, zdobioną charakterystycznymi półkolami ścieżką rowerową do Ustronia Morskiego. W Kołobrzegu dogoniliśmy sporą grupę uczestników, z którymi uformowaliśmy ca. 10-osobowy peleton, dzięki czemu odcinek aż do Sarbinowa pokonaliśmy bardzo szybko. Niedługo potem było Mielno, gdzie dalsza trasa prowadziła nas nad samym brzegiem Jeziora Jamno. Gdzieś na tym etapie zorientowałem się, że w grupie jadącej za mną brakuje Artura. Kilka kilometrów dalej postanowiłem poczekać na niego, a malowniczy plener wykorzystałem do zrobienia kilku pamiątkowych fotek.
Kołobrzeg - atrakcje w oczekiwaniu na kebaba | Piękne tło na fotkę roweru ;) | Taaak się cieszyłem że Jacek poczekał :) |
Odpadłem się od grupy, gdyż wypatrzyłem stacjonarną pompkę przy wiacie wypoczynkowej. Jednak nadzieja na szybkie dopompowanie tylnego koła, okazała się płonna, gdyż wzmiankowana pompka była daleka od sprawności. Ruszyłem więc w dalszą drogę, mając nadzieje że Jacek poczeka na mnie gdy zrobi mu się zimno, gdyż miałem jedną z jego koszulek w torbie. Moje morale podskoczyło znacznie, za sprawą batonika, który w biegu dostałem od jednego z organizatorów - Marcina. [Artur]
Kolejny postój wypadł nam w Darłówku (200. Km trasy) – gdzie już za mostem z charakterystyczną „wieżą” zatrzymaliśmy się w Żabce. Dalszy fragment trasy należał chyba do jednego z najbardziej malowniczych – słońce było coraz niżej, a my lecieliśmy po betonowych płytach między morzem a Jeziorem Kopań.
Na wieczór rozchmurzyło się, ale jednocześnie zaczęło się coraz bardziej ochładzać. Dalsza droga aż do Ustki przebiegła szybko i sprawnie, bardzo przyzwoita szutrówka wiła się malowniczo między wzniesieniami, a krajobraz uzupełniały smukłe „kominy” turbin wiatrowych.
Tuż przed Ustką, Artur zgłosił pilną potrzebę zatrzymania się w celu dopompowania tylnego koła, z którego schodziło powietrze. Niestety „pacjent” nie rokował dobrze – było to już kolejne dopompowanie… Bliższa inspekcja wykazała, że opona nosiła liczne ślady ucieczki powietrza wzdłuż krawędzi obręczy. W tej sytuacji Artur podjął jedyną słuszną decyzję – konwersja tylnego koła z „tubeless” na „tube”. Odwlekanie tego mogło oznaczać w bliskiej perspektywie dużo większe problemy, np. konieczność wykonania takiej operacji w dużo mniej sprzyjających warunkach, po ciemku etc. A tak, temat tylnego koła został definitywnie zamknięty – aż do mety nie pojawiły się żadne problemy.
Noc 1
… czyli jak tu wierzyć prognozom
Noc złapała nas tuż po wjechaniu do Ustki, na circa 240. kilometrze trasy. Tu zaplanowany był postój na stacji Orlen oraz przygotowanie do zanurzenia się w noc. „Posiłek regeneracyjny” zaproponował tym razem Artur, odchodząc od klasycznego zestawu hotdog + kawa na rzecz zestawu hotdog + duża porcja gorącej czekolady do picia. Miałem obawy, czy takie połączenie nie będzie oznaczało przymusowych postojów na poboczu, ale żołądek przyjął to z godnością.
Za Ustką tempo mocno siadło, głównie za sprawą tego, że trasa zaczęła meandrować wąską ścieżką po pagórkowatym leśnym terenie.
W świetle latarek raz czy dwa musieliśmy się zatrzymywać aby upewnić się, czy wybraliśmy na rozwidleniu prawidłową ścieżkę. Minęliśmy Poddąbie (z nową, charakterystyczną kładką) oraz Dębinę, minęliśmy Jezioro Gardno i dojechaliśmy do owianej złą sławą wsi Kluki. Kolejne kilka kilometrów miało prowadzić przez mokradła (Rezerwat Bagna Izbickie), gdzie fragmenty ścieżki były poprowadzone po drewnianych podestach. Problematyczne okazały się podjazdy i zjazdy z podestów, które były dość strome i śliskie. Na zjazdach z podestów dodatkowe ryzyko było związane z tym, że dolna krawędź zjazdu kończyła się dość wysoko, więc przednie koło spadało ze sporym impetem w grząski grunt. Ja pierwsze kilka podestów pokonałem „z siodła”, jednak przy kolejnych uznałem, że bezpieczniej jednak jest się zatrzymać i podeprzeć wjazd/zjazd jedną nogą. O tym, że pułapki czyhają na rowerzystów nie tylko na podestach, miał się przekonać chwilę później Artur – głęboka dziura słabo widoczna w świetle latarki wśród traw sprawiła, że wykonał on klasycznego fikołka przez kierownicę (ang. OTB), na szczęście bez uszczerbku.
Sesja zdjęciowa po zmroku |
Chwilę po tym, jak minęliśmy bagna, zgasł mój Wahoo – przyznaję, że musiałem przeoczyć moment na podłączenie do powerbanka. Przez chwilę prowadził nas Artur, a właściwie jego nowy nabytek – Wahoo Bolt V2. O tym, że coś jest „nie halo” nabraliśmy podejrzeń w momencie, w którym (nomen omen Wahoo) zaczął się jakby wahać, dokąd nas pokierować, a ostatecznie wskazał nam drogę zarośniętą i rozjechaną polną drogą. Zdecydowanie coś nam tu nie grało, tym bardziej, że na trawie nie było widać śladów opon przejeżdżających wcześniej zawodników. Podłączyłem prąd do swojego Wahoo i okazało się, że… zjechaliśmy z trasy circa kilometr wcześniej, a Wahoo Artura ma włączoną opcję automatycznego re-routingu trasy, ehhh…
Dalsza droga wiodła wzdłuż jeziora Łebsko – zbliżaliśmy się do Łeby. Aby nie było zbyt łatwo, ten fragment charakteryzował się ponadnormatywną zawartością piachów. Tam, gdzie piach był kopny, a nie dało się znaleźć przyczepności na poboczu, pozostawała jedyna słuszna metoda, tj. na wypych.
Tymczasem chłód coraz bardziej zaczął się nam dawać we znaki. Mimo, że każdy z nas miał założone wszystkie dostępne części garderoby, mróz powoli znajdował drogę do wrażliwych części ciała – stóp, palców u rąk, głowy. Ja miałem na sobie chyba z 5 warstw, a na rękach 3 pary rękawiczek. Najbardziej pesymistyczne prognozy dla Ustki zakładały, że temperatura spadnie nie bardziej niż do 3 stopni Celsjusza, tymczasem wskazania temperatury na Wahoo spadały aż zatrzymały się na wartości… minus 3 stopnie. W takich warunkach, przy braku możliwości zatrzymania się i ogrzania w jakimś pomieszczeniu, pozostało nam jedynie nie przestawać jechać.
Do Łeby dotarliśmy o godzinie 2:30. Nasze pierwotne plany zakładały, że na wjeździe do miasta zrobimy krótką przerwę/popas na stacji Orlen, jednak okazało się, że stacja jest zamknięta na głucho – była otwarta tylko do godz. 22:00. Pozostało ruszyć w dalszą trasę wzdłuż brzegów jeziora Sarbsko. Kilka razy pokonywałem już ten odcinek w przeszłości, więc tu niespodzianek nie było – kolejne kilka kilometrów trasy wiodło krętą ścieżką „na bogato” usłaną korzeniami. Znowu więc, nie było ani szybko ani komfortowo. Na szczęście już od wsi Osetnik (w pobliżu latarni morskiej Stilo), wjechaliśmy znowu na szutry premium R-10’tki – w ten sposób dojechaliśmy do Białogóry, i dalej – do Dębek. Przed Białogórą zamieniliśmy dwa słowa z parą, która w desperackiej próbie schronienia się przed chłodem, spędziła jakiś czas owinięta folią termiczną, zamknięta w murowanej toalecie przy wejściu na plażę.
Dzień 2
Wschód słońca, oznaczający rozpoczęcie drugiego dnia wyścigu zastał nas w Dębkach. Mocno zmęczonych i wyziębionych, ale zadowolonych z tego, że doczekaliśmy aż promienie słońca zaczęły nas grzać. Do pełni szczęścia brakowało nam jeszcze otwartej Żabki i możliwości zamówienia gorącej kawy. Nadzieje okazały się płonne – przed rozpoczęciem sezonu, zarówno w Dębkach jak i Karwii, ulice były puste, a wszystkie sklepy pozamykane. Minęliśmy Jastrzębią Górę i pokonaliśmy podjazd w Mieroszynie. Słońce grzało coraz mocniej, wzmagając u nas poczucie zmęczenia i senności. Potrzebowaliśmy pilnie odpoczynku, bo Artur zaczynał błądzić po całej szerokości drogi. Zaproponowałem krótką przerwę na „pałernapa” – a chwilę później znalazłem idealną miejscówkę. Miejsce na słońcu, z gęstą trawą która już zdążyła przeschnąć z porannej rosy, i obiecywała komfort na minimum 5 gwiazdek. Artur ustawił budzik na 25 minut, położyliśmy się na rozgrzanej słońcem trawie, ja chyba nawet nie zdążyłem zdjąć kasku. Zamknąłem oczy i po sekundzie już spałem. „Pałernap” okazał się strzałem w dziesiątkę – mimo, że trwał tylko 25 minut, wstaliśmy jak nowo narodzeni – i ruszyliśmy z nową energią w kierunku Władysławowa.
Efekt poprawy samopoczucia, po tej krótkiej drzemce, rewelacyjny. A to uczucie ciepła promieni słońca i miękkość trawy - nie zapomnę tego nigdy! [Artur]
Warto było poczekać 15 minut aż otworzą ... | W drodze do Hel | Drugie śniadanie po 35 km - kolarstwo kaloryczne! |
Dalsza droga prowadziła wzdłuż półwyspu – na Hel i z powrotem, jednak zanim ruszyliśmy, pół godziny poświęciliśmy na śniadanie w fastfoodzie spod znaku podwójnego złotego łuku. Robiło się ciepło, więc był też dobry czas na zdjęcie kilku zewnętrznych warstw ubrań.
Droga na Hel pozwoliła nam oszacować naszą pozycję w klasyfikacji , ponieważ co chwila mijaliśmy się z zawodnikami wracającymi już do Władysławowa.
W drodze powrotnej, mijając Maca naszą uwagę zwróciła charakterystyczna postać zastygła w bezruchu przy jednym ze stolików na zewnątrz… Michał. A właściwie to pół Michała, po walce z nocnymi przymrozkami, piachem i korzeniami w okolicach Łeby oraz bólem kolana. Gwoździem do trumny miało być, że Orlen w Łebie, w którym Michał planował postój, rozgrzanie się i drzemkę, był czynny tylko do godziny 22. Ból kolana nie rokował niestety dobrze na druga połowę trasy – dlatego Michał podjął decyzję o zejściu z trasy. My ruszyliśmy w stronę Wejherowa, robiąc jeszcze szybkie zakupy. Trasa wiła się przyjemną asfaltówką przez Puszczę Darżlubską. Tu zdecydowaliśmy się zorganizować drugiego „pałernapa” na polanie rekreacyjnej przy trasie. Na wjeździe do Wejherowa wypadł nam jeszcze jeden postój na posiłek (znowu kebab), i byliśmy gotowi zmierzyć się z najbardziej pofałdowanym fragmentem trasy wiodącym przez Trójmiejski Park Krajobrazowy. Celem było pokonanie tego odcinka zanim zapadnie zmrok, głównie ze względu na szybkość i bezpieczeństwo pokonywania licznych zjazdów.
Drzemka na polanie w Puszczy Darżlubskiej już nie była taka udana. Padliśmy zbyt blisko innych wypoczywających, którzy bardziej ekspresyjnie wyrażali radość z obcowania z naturą, w to niedzielne słoneczne popołudnie. [Artur]
I zaczynają się podjazdy ... | Wejherowo - kebab tuż przy trasie, to dla Nas jawna prowokacja, której jak widać ulegliśmy ... | Po kebabie, podjazdy przez chwilę nie były nawet takie uciążliwe ;) |
Trójmiejski Park Krajobrazowy przemierzamy późnym popołudniem, i w lesie nie ma już właściwie spacerowiczów. Na zjazdach można było sobie pofolgować. Przypomniała mi się końcówka Pomorskiej 500 - wtedy ten flow podjazdów i zjazdów ratował mi morale. Dokładnie tak samo jak teraz ... [Artur]
Trójmiejski Park Krajobrazowy zapamiętam przede wszystkim jako festiwal podjazdów i szybkich zjazdów, po asfaltowych ścieżkach oraz solidnych, szerokich szutrówkach, poprzecinanych ukośnymi „spowalniaczami” (tak w myślach nazwałem rynny ograniczające wymywanie nawierzchni). Nogi na podjazdach już mocno protestowały, jednak całość stanowiła ciekawe urozmaicenie po pokonaniu kilkuset kilometrów po płaskim. Estetycznym urozmaiceniem krajobrazów tego fragmentu trasy były rozległe, intensywnie żółte pola rzepaku.
Mimo że Baltic Bike Challenge to wyścig, to znaleźliśmy czas na inspekcję pola rzepaku .... ;) [Artur]
Noc 2
… czyli „noc żywych trupów”
Pruszcz Gdański osiągnęliśmy już mocno po zmroku. Miasto zwróciło naszą uwagę wzorcową wręcz organizacją i wykonaniem ścieżek rowerowych. Krótki łącznik na południe, i dalej już tylko na wschód – aż do spotkania w Wisłą. Trasa na tym fragmencie wiodła wałami – po ciągnących się płytach betonowych lub gładkich jak stół asfaltowych alejkach. W jednym i drugim przypadku, pokonanie odcinka było bardzo nużące – wzrok koncentrował się na tańczącej przed rowerem plamie światła, otaczająca nas ciemność sprawiała, że nie na czym zaczepić oka wokół.
Nad Wisłą skręciliśmy na trasę Eurovelo EV9, którą dojechaliśmy do mostu przez Wisłę, i dalej aż do Mikoszewa. Było już mocno po północy, i nadal 70 kilometrów do mety. Obaj z Arturem byliśmy już mocno zmęczeni i senni, i coraz bardziej wyziębieni. Temperatura nie spadła tak mocno jak pierwszej nocy, ale i tak dużo brakowało do jazdy w komforcie termicznym. Druga doba bez snu sprawiała, że coraz częściej w ciemnościach widzieliśmy i słyszeliśmy rzeczy, których tam nie było. Odlot, choć w takim stanie żaden z nas nie uznał tego za zabawne. Żel energetyczny z kofeiną, który „wciągnęliśmy” ca. na 600. kilometrze, działał może przez 2 godziny, a potem poczucie zmęczenia i senności wróciło ze zdwojoną siłą.
W lesie na Mierzei, nagle między nasze światła wpada mały lisek. Przez chwilę, "odbija się" raz od prawej raz od lewej strony, więc zatrzymujemy się żeby w spokoju uciekł między drzewa. Wydarzyło się do naprawdę, albo mieliśmy z Jackiem uwspólnionie majaki senne. Zdjęcia, które byłoby twardym dowód em niestety nie mam... [Artur]
Kolejne kilometry wiodły po bardzo przyjemnych szutrach Mierzei Wiślanej. Zaliczaliśmy kolejne miejscowości – Jantar, Sztutowo, Kąty Rybackie, i w końcu – długo wyczekiwany przekop Mierzei. Mimo że trasa prowadziła po szutrach premium, nasze średnie tempo mocno spadło. Mimo subiektywnego wrażenia „zapierdalania przez ciemność”, wartości wyświetlane przez Wahoo oscylowały w przedziale 16-18 km/h. Wskazanie liczby kilometrów pozostałych do mety zmieniało się tak powoli, jakbyśmy poruszali się na piechotę. Działało to na mnie mocno demotywująco. Artur nie miał tego problemu, bo na ekranie nawigacji nie miał takiego wskazania. Dla podtrzymania na duchu, raportowałem mu co kilka kilometrów, jakie robimy postępy.
Nie byłem zadowolony z tych raportów. A mój umęczony mózg, zaczął produkować dodatkowe bodźce. W lesie ciągle słyszałem jakieś rozmowy i krzyki. A Jackowi spod przedniego koła uciekały myszki, które na granicy światła przedniej lampy zamieniały się w szyszki. [Artur]
Jadąc na wschód, Krynicę Morską minęliśmy jadąc szutrówkami wśród przybrzeżnych lasów. Mając metę niemal na wyciągnięcie ręki, nadal mieliśmy ponad 30km do pokonania – przejazd do punktu kontrolnego Piaski, tuż przy granicy, i powrót asfaltem. Aby trochę odwrócić uwagę od zmęczenia i senności, zaczęliśmy głośno rozmawiać z Arturem, co nawet przyniosło przez chwilę niezły skutek. Wsparcie, lub chociaż obecność innej osoby w takiej sytuacji, daje bardzo dużo. Jazda solo, w podobnych okolicznościach, wymagałaby bez porównania mocniejszej głowy.
Punkt kontrolny w Piaskach osiągnęliśmy już po godz. 4, brzask od wschodu zapowiadał rychły początek kolejnego dnia. Po kilku podjazdach zarośniętymi ścieżkami, wjechaliśmy w końcu na asfalt. Chyba obaj pomyśleliśmy sobie, że to tak, jakbyśmy byli już na mecie. Nic bardziej mylnego – asfaltówka powitała nas serią podjazdów/zjazdów. Zjazdy szły „jak cię mogę”, ale na podjazdach nogi odmawiały już posłuszeństwa. Koniec końców, już ze słońcem w plecy, wjechaliśmy do Krynicy Morskiej – i chwilę później byliśmy na mecie. Wygraliśmy! Wygraliśmy głównie ze sobą, ze zmęczeniem, z sennością, z wychłodzeniem, kosztem istotnego wyjścia ze „strefy komfortu”.
Godzina 4:46 - jeden z podjazdów na asfalcie za Nową Karczmą - "Jacek, jedź ... nie czekaj na mnie ..." - wymamrotałem. Ale Jacek, postanowił towarzyszyć mi do końca. To miłe z jego strony. Podobno rodzina zawsze się cieszy, gdy wie gdzie szukać ciała ... [Artur]
Na mecie zostaliśmy powitani przez organizatorów, było wręczenie medali i robienie pamiątkowych zdjęć. Niewiele pamiętam ;). Potem zostaliśmy ugoszczeni gorącą herbatą i zupą ogórkową. W wygodnych fotelach, w pozycji półleżącej, mogliśmy oddać się najbardziej pilnej potrzebie – snu. Nikt nie protestował, a organizatorzy – po równie bezsennej nocy jak my, również wykorzystali ten czas na drzemkę, w oczekiwaniu na pojawienie się na mecie kolejnego zawodnika.
Epilog
Dalsza część poranka przebiegała już bez pośpiechu, bo kurs busem do Gdańska, na który udało się nam zapisać był dopiero po 11. Był więc czas na kąpiel i założenie czystych ciuchów, zjedzenie pysznego śniadania (wreszcie coś innego niż kebab/hotdog/żele/batony/kawa/izotonic), umycie roweru oraz ogólne ogarnięcie/wysuszenie ubrań z drogi. Był również czas rozmowy z innymi zawodnikami - wymianę wrażeń i doświadczeń z trasy, dyskusje na temat sprzętu etc etc . Klasyczny chill i fiesta na mecie – to lubimy w wyścigach ultra.
Tytułem podsumowania: trasa Baltic Bike Challenge mocno nas umęczyła, głównie ze względu na dystans, oraz czas który nam zajęło pokonanie tych blisko 700km. Nie zmienia to faktu, że pod wieloma względami jest to trasa rewelacyjna – urozmaicona, niezbyt wymagająca technicznie, a krajobrazowo - wybitna. Istotną zaletą jest to, że dość regularnie przebiega przez miasta/miasteczka, gdzie można uzupełnić zaopatrzenie lub znaleźć schronienie (UWAGA: nie dotyczy stacji Orlen w Łebie, po godzinie 22:00), a w skrajnej sytuacji, wsiąść w autobus lub pociąg do domu. Zdecydowanie warto wybrać się i przejechać te kilkaset kilometrów, z jednym zastrzeżeniem – w nocy robić postoje na sen. Taka marszruta sprawia również, że nie traci się nic z fantastycznych krajobrazów wybrzeża Bałtyku.
Od strony sprzętowej, jestem bardziej niż zadowolony z tego jak sprawował się mój, nieco już zmęczony życiem, CaadX - przejazd odbył się bez żadnych usterek. Za pozytywny uważam również wynik eksperymentu polegającego na smarowaniu łańcucha woskiem, w miejsce oliwki. Po drodze dwa razy robiłem szybki serwis i „dosmarowanie” łańcucha – napęd do końca pracował cicho i pozostał zaskakująco czysty.
Jeśli chodzi o sposób spakowania: dwie torby, które zabrałem: Zefal Z Adventure C4 (duża torba montowana w ramie) oraz Zefal Z Adventure T1, sprawdziły się wyśmienicie. Jedna i druga były bardzo stabilne w trakcie jazdy, zapewniały łatwy dostęp, a na koniec nie zdradzały istotnych śladów zużycia. Myślę, że się polubimy, i w podobnej konfiguracji będę się pakował również na kolejne starty.
Ja testowałem torbę podsiodłową SEAT-PACK QR marki Ortlieb, która jest świetna, ale o tym w dedykowanym artykule wkrótce. Mój Giant Revlot na 2 tygodnie przed został też wyposażony w nowe, śliczne koła Hiperion 20 GR od DANDY HORSE WHEELS, i na których całe to 700 km wybrzeża (a wcześniej 200 km pogórza w ujęciu Lajkonik Mini) nie odcisnęło najmniejszego negatywnego skutku. Nic podobnego wie mogę powiedzieć, o równie jak koła, nowych oponach Continental Terra Trail, z których tylna mimo obfitości uszczelniacza, bezwstydnie popuszczała na rantach. Tyle w skrócie o sprzęcie. Straty osobiste, to typowe mrowienie w palcach u dłoni, mrowienie palców u stóp (to nowość dla mnie, ale ustępuje), stłuczona ręka po OTB w Klukach i spuchnięte kolana (to minęło najszybciej). Podsumowując - mimo wszystko warto! A wszelkie przekleństwa i kategoryczne - NIGDY WIĘCEJ! - uległy zatarciu. ;) [Artur]
Inne wnioski i przemyślenia? Długie dystanse zdecydowanie łatwiej jest pokonywać w towarzystwie. Owszem, czasem trzeba się liczyć z tym, że czas uzyskany „solo” byłby lepszy, jednak z uwagi na bezpieczeństwo oraz pewien „komfort” znoszenia trudów trasy, jazda w parze niesie ze sobą istotną synergię. Cieszę się, że mogłem pokonać ten dystans razem z Arturem (i nie chodzi tylko o zapas krakersów, które miał przy sobie, i którymi ratowaliśmy się z chwilach kryzysu). Nie jestem przekonany, czy dałbym radę sam pokonać tak długą trasę, czy samodzielnie poradziłbym sobie ze zmęczeniem i sennością, które tak dawały nam się we znaki na ostatnich kilkudziesięciu kilometrach trasy. Poza tym, jazda w towarzystwie sprawia, że ma się kogo fotografować ;).
PS. Obowiązek kronikarski nakazuje odnotować, że nasz oficjalny czas pokonania trasy to 44 godziny i 34 minuty, co sklasyfikowało nas ostatecznie na 33 miejscu na ponad 140 startujących.